niedziela, 23 maja 2010

III Festiwal Muzyki Filmowej

W zeszłym roku Festiwal nie wypalił...burza, ziąb, do ostatniej chwili niepewność co do samego odbycia się imprezy.
Wytrwałyśmy do połowy "Dwóch wieży", po czym zwinęłyśmy się do mieszkania,bo opóźnienia były nader uciążliwie w perspektywie czekających nas egzaminów.
Postanowiłyśmy wrócić za rok - z biletami.

I warto było, ojjjj warto....

Pogoda wcześniej - trochę pod psem, więc zapobiegawczo przeniesiono imprezę do Hali Lenina na Hucie. Murz z Siostrą i Monik dotarły więc na miejsce (i w tym momencie rozładowały się baterie w naszym malutkim aparacie fotograficznym...Kurczę...

No nic, nie po zdjęcia tam przyjechałyśmy, chociaż wiadomo - mogło być tak fajnie...

Po wystaniu się w kolejce u bram huty, wbiegłyśmy do przodu, zajmując miejsca w pierwszym autobusie wiozącym festiwalowiczów na miejsce. Biegiem - byle na miejsce. Tradycyjna sprzeczka i w końcu zajęłyśmy miejsca w trzecim rzędzie w grupie miejsc B.
Nie było źle.
Parka z przodu zaczęła tradycyjne obściskiwanie się przed filmem, jednak po delikatnej interwencji zapewnili, że "jest szansa, by ich śliczne główki nie stykały się w czasie pokazu" - Binsi - rządzisz ;]

Murz zabrała ze sobą hiszpańską wersję "Hobbita" wydaną przez Minotaura (tak...pamiętam...). Siadła na niej i też całkiem nieźle widziała całość.
Monik - mimo napoleońskiego wzrostu, widział całość całkiem nieźle...a do tego obok dosiadł się bardzo ciekawy Pan...

Aparat fotograficzny składał i rozkładał, zmieniał obiektywy, przesłonki - cuda..i w tym momencie stało się jasne, skąd weźmiemy pamiątkowe fotki ;)
Pan bardzo miło przychylił się do propozycji zrobienia nam kilku pamiątkowych zdjęć. Na tym się jednak nie skończyło.
W połowie pokazu, sam Pan Howard Shore - twórca muzyki z Władcy Pierścieni miał rozdawać autografy.
Cóż, raz się żyje - Monik skradł Hobbita i wraz z Panem Fotografem udał się do namiotu Taurona, spróbować swoich sił.

Niech żyją małe dziewczynki!
Pan Fotograf bawił się przesłonami, a Monik - raz za jedną, raz za drugą reklamą przemknął się do samego przodu kolejki autografowej. Pan ochroniarz spojrzał z góry i bez czekania na innych (nota bene - samych mężczyzn stojących w tłumku obok) rzekł - idziesz następna...

fuck yeah!

ops, przepraszam...

ale generalnie tak - FUCK< YEAH!

i wówczas na mięciutkiej sofie, Pan Shore nakreślił autograf na pierwszej stronie Hobbita. Fakt, to nie podpis Tolkiena, ale gdyby się Facet skusił i do Hobbita muzykę napisał...cool..

ot, jest wspomnienie i pamiątka...
jak na złość Pan Fotograf spaprał bojowe zadanie i zamiast zrobić zdjęcie przy "zdobywaniu" autografu, zmieniał osłonę i szukał baterii, bo druga akurat padła...

cóż, wniosek - sprzęt to nie wszystko.

kilka zdjęć udało się od Niego wyciągnąć dzięki płycie CD przesłanej kilka dni po Festiwalu.

reszta pokazu minęła w rozkosznej atmosferze oglądania po raz setny filmu z genialną muzyką. Pan Shore upodobał sobie miejsce zaraz przed nami, wiec pewnie, gdyby autograf w tłumie nie wypadł najlepiej, była wszelka szansa na kolejny.
nie był już jednak potrzebny.

całość zakończyła się trasą na mieszkanie o 4.00...

było super, ciekawe, co na festiwalu za rok...

Brak komentarzy: