Był szary, mokry (żeby nie powiedzieć wilgotny, bo to tak...nieliteracko), jesienny poranek. Poniedziałek. Myślałam, że czara goryczy jest już przepełniona. Jakże głębokie okazało się jednak moje rozczarowanie, gdy wchodząc do kuchni, zaspanymi jeszcze oczętami dojrzałam dwie siatki pomarańczy. Głęboko i boleśnie westchnęłam.
"oby dziś nie popełnić błędów dnia wczorajszego..."
A wszystko zaczęło się od niewinnego kichnięcia, gdzieś, w długim, mrocznym przedziale typowego, polskiego pociągu, setki kilometrów stąd. Ktoś kichnął,potem kichnął ktoś jeszcze, by kichnąć mógł kto inny, aż wreszcie jesienny katar dotarł i do Krakowa.
W małym żółciutkim mieszkanku kichało nas już cztery, a każda z nas miała inny pomysł na pozbycie się uporczywej dolegliwości.
Mariana powiedziała, że od zarania dziejów, niezawodnym lekiem na przeziębienie jest herbatka z wódką...jak na ironię, wódka skończyła się wieczór wcześniej.
Julietta zaproponowała mieszankę ziółek: mięty, kopru włoskiego, imbiru, goździków, mentolu i kilku innych takich. Mieszanka zapewne o tyle skuteczna, o ile niemożliwa do uzyskania na naszych polskich, studenckich warunkach.
Z braku lepszych pomysłów na kurację i usprawiedliwienie nieobecności, porozchodziłyśmy się na uczelnie. Późnym popołudniem wróciłam skonana z torbą pełną zakupów i nadzieją na powrót do zdrowia po aplikacji niektórych zakupionych cudów współczesnej farmacji.
Zrzuciwszy z siebie wierzchnie okrycie weszłam do kuchni, by tryumfalnie obwieścić wszystkim rychły koniec naszych problemów zdrowotnych.
W tym momencie wzrok mój padł na marniejące oblicze Julietty, która próbowała zmusić się do wypicia zawartości swojego małego, chońskiego kubeczka.
-Co tam masz? - zapytałam
odpowiedziała niemal szlochając:
- w sklepie były przepiękne pomarańcze, pomyślałam, że zjedzenie paru postawi mnie na nogi, a teraz...owoce jak na złość: twarde jak kamień, gorzkie i suche jak pieprz ( gorzkie... ;]), z trudem wycisnęłam z nich kilka kropli - sama popatrze!"
rzeczywiście - dno jej kubeczka Made in China pokrywała cienka warstwa metnego płynu. powąchałam, po czym odepchnęłam kubeczek na drugi koniec stołu.
nagle usłyszałam szelest folii, po czym naszym oczom ukazała się mała pomarańczowa kuleczka ( ...warrrra od mię ;]) tocząca się po stole, spadająca na stołek i na podłogę.
patrzyłyśmy niemal zahipnotyzowane.
"my się już chyba znamy"...błyk myśli w lekko przeziębionym umyśle
a psik!
odstawiłam torbę z zakupami, po czym wyciągnęła siatkę z identycznymi owockami....spojrzałam bezradnie na współlokatorkę:
-Biedronka?
-Biedronka...
-4,5 za siatkę w promocji?
-...nooo....
Mam na imię Marzena. Mam 21 lat... Od wczoraj jestem rozgoryczona posiadaczką dwóch siatek niejadalnych pomarańczy...
niedziela, 11 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz